1 sierpnia 2017 roku godz. 18.00
Żar leje się z nieba. Człowiek przykleja się do wszystkiego, czego tylko dotknie. Włosy lepią się do czaszki, tyłek do siedzenia, a plecy do oparcia. Siedzimy w ogródku Trybunalska City Pub naprzeciwko lubelskiego Ratusza i czekamy. Z ulicy Olejnej wyjeżdża rower. Pędzi Rynkiem, przemykając tuż przed nami i zatrzymuje się gwałtownie trzy metry dalej. Zeskakuje z niego lubelski artysta Jarosław Koziara w białej koszulce w czarne koty, powiewając długą brodą zaplecioną w warkocz. Przysiada się do nas bez nadęcia, zupełnie naturalnie, jak stary znajomy. Panowie piją zimne piwo o nazwie Pracownik Miesiąca i Fajrant (dla równowagi), ja bezimienne białe wino. Przez trzy godziny mnożą się opowieści: o Lublinie, twórczości, Andrzeju Kocie i POMNIKU.
Koci rewir
Andrzej Kot mieszkał w Lublinie przez ponad czterdzieści lat. Był integralną częścią Starego Miasta, które uważał za swój Koci rewir. Chadzał Grodzką, Krakowskim Przedmieściem, Kozią, Olejną, Narutowicza. Przesiadywał w sklepiku ze starociami przy Zielonej, który nazywał „lamusem historycznym” i sklepie zoologicznym, prowadzonym przez pana Sułka. Odwiedzał Bibliotekę im. Hieronima Łopacińskiego, zaprzyjaźnionych drukarzy i księgarzy. Za dom i pracownię służyło mu mieszkanie przy Grodzkej 19, z którego wyprowadził się dopiero, gdy z kamienicy zdjęto dach. Dostał w zamian kwaterę na Felinie, czyli, jak dla niego, na Księżycu. Poszedł tam kilka razy, zebrał łomot od chłopaków z dzielni i więcej się na Felinie nie pojawił. Gdy zamknięto antykwariat na Zielonej, domem Andrzeja stała się siedziba Info-Artu. Przesiadywał tam w towarzystwie Magdaleny Kiełkiewicz i Ireneusza Madeja, palił papierosy, pił kawę, rozmawiał i… rysował.
Widok na ulicę Grodzką. Zdjęcie: Rafał Grabarczyk
Kocia natura
Był człowiekiem, który jak czegoś nie stworzył, to wydawało mu się, że nie istnieje. Mnożył się na papierze w drukarni Dom Słów, rozdawał na ulicach i rozsyłał po świecie. Większość swojego urobku dawał w prezencie znajomym lub sprzedawał za kilka złotych. Namiętnie palił papierosy. Uwielbiał latać po lumpeksach i kupować ciuchy uszyte z wzorzystych tkanin, nawet, jeśli nie były mu potrzebne. Lubił czerwone wino. Interesowały go nowinki typograficzne. Prawdziwą radość sprawiały mu nowe profesjonalne stalówki przywożone z zagranicy przez przyjaciół. Świeciły mu się wtedy oczka, chodził po pokoju i drapał się po głowie. Rachunek ekonomiczny nie miał dla niego znaczenia. Honoraria za jego prace nigdy nie przekraczały stu złotych. Brakowało parę groszy na leki, co jakiś czas lądował więc w szpitalu psychiatrycznym w Abramowicach, gdzie leczono go na schizofrenię. Wracał potem na Grodzką jakby nowszy, podbudowany i znowu rysował swoje koty, barany, słoneczka, facetów z brodami i podwójne baby. Jedni traktowali go z szacunkiem, inni z przymrużeniem oka. Każdemu kogo spotkał proponował ekslibris, ale nie brał pod uwagę upodobań zamawiającego. Zanim się u kogoś zasiedział próbował wyczuć aurę. Wycofywał się natychmiast, gdy uznał, że jest nieodpowiednia. Żył bardzo skromnie, wiele zaprzyjaźnionych osób próbowało mu pomóc. Pojawił się nawet pomysł zakupu kserografu na jego wyłączny użytek. Do transakcji nie doszło. Kot uznał pomysł za największą zdradę, twierdząc, że maszyna wyrywa jego pracom duszę.
Dom Słów. Zdjęcie: Rafał Grabarczyk
Kocia Kamienica
Andrzej Kot zmarł 17 lutego 2015 roku w Międzynarodowy Dzień Kota. Zabrakło chuderlawego artysty – części składowej miasta, bez której jakoś pusto i mniej prawdziwie. Stało się jasne, że wcześniej czy później ktoś odleje Jędrusia z brązu i posadzi na stylizowanej ławeczce albo wykuje jego głowę z kamienia i ustawi na postumencie. Wieloletni przyjaciel Kota Jarosław Koziara „takiego z metra ciętego pomysłu by nie zdzierżył” postanowił więc uprzedzić rozwój wydarzeń.
Potrzebne było miejsce. W kamienicy, w której mieszkał Kot był już wtedy hotel Waksman, tuż obok stał jednak remontowany, odarty z tynku do żywej cegły, budynek. W sam raz pod Kocią elewację sgraffito. Zaczęło się poszukiwanie rytmicznej, geometrycznej formy. Ekslibris przedstawiający kozła i kota, pijących wino, wykonany przez Andrzeja dla włoskiej winiarni nasunął się sam. Stanowił doskonałą koincydencję artysty i miasta. Górną część elewacji Koziara zaprojektował jako tapetę w Jędrusiowe kocie łby. Zrobił wizualizację i uwolnił sprawę medialnie. Prasa, radio i telewizja były zachwycone. W przeciwieństwie do konserwatora zabytków, który widział w tym precedens, mający otworzyć puszkę Pandory i spowodować najazd artystów nie tylko na lubelskie kamienice, ale również na Instytucję Konserwatora Zabytków.
Koziara zorganizował kampanię społeczną. Rozwiesił wizualizacje, przygotował tematyczne koszulki i zbierał podpisy mieszkańców na ulicach miasta. Zgromadził ich ponad tysiąc, pani konserwator nie zmieniła jednak zdania, wciąż widząc w przedsięwzięciu jedynie zagrożenie dla „normalnego” porządku rzeczy.
Pomysł nie umarł. Artysta czekał na właściwy moment i bardziej podatny grunt. Zmiana urzędnika na stanowisku konserwatora zabytków stwarzała okazję do ponownych negocjacji. Niestety, i tym razem zakończonych niepowodzeniem.
Kilkudniowa wycieczka Jarosława Koziary i Grzegorza Rzepeckiego po prawie wszystkich lubelskich instytucjach kultury, zaowocowała ponad czterdziestoma podpisami pod projektem elewacji kamienicy, upamiętniającej Kota. Sprawa zbiegła się z obchodami siedemsetlecia Lublina w kolejnym roku. Udało się przekonać miejskich decydentów, że jest to doskonała okazja do sprezentowania Jędrusiowi pomnika z prawdziwego zdarzenia, ale odchudzonego o sporą ilość kocich łbów i zredukowanego do pięciu fryzów.
Pozostała jeszcze sprawa uzgodnienia koncepcji z właścicielami budynku, którzy po trwających ponad rok rozmowach w końcu zrezygnowali z pierwotnego zamysłu pomalowania kamienicy na… zielono.
Był już listopad. Sgraffito nie można robić zimą ze względu na mrozy, trzeba więc było czekać do wiosny, ku niezadowoleniu właścicieli kamienicy. Prace miały ruszyć w kwietniu, pojawił się jednak kolejny problem. Kolega Koziary – adiunkt ASP w Warszawie, który opracował projekt wykonania elewacji i miał go realizować, musiał zastąpić swojego przełożonego i nie mógł opuścić stolicy. Ostatecznie wykonaniem sgraffito zajęli się jego znajomi, po uprzednim przygotowaniu nowego projektu technologicznego.
28 czerwca 2017 roku w sali czarnej Teatru NN odbyła się premiera filmu dokumentalnego Grzegorza Linkowskiego „Zwierzę na papierze”, po której nastąpiło odsłonięcie elewacji kamienicy przy Grodzkiej 17. Fasada przysłonięta była rusztowaniami, które zdjęto dopiero dwa tygodnie później. Właściciele budynku odmówili usunięcia ich przed uroczystością, ze względu na trwający remont dachu. Gdy Koziara odwiedził ich kilkanaście dni wcześniej z zaproszeniem na premierę byli zdziwieni, że z projektem elewacji wiąże się jakaś historia. Spytali, kiedy budynek zostanie pomalowany na… zielono.
Kocia kamienica. Grodzka 17. Zdjęcie: Rafał Grabarczyk
O Andrzeju Kocie również w tekście „Ćwir, ćwir, ćwir,… świr”.