Na Wschodzie próchnieją domy

Wszystko wygląda podobnie. Duże, puste, porośnięte roślinnością przestrzenie poprzecinane wioskami. Pola. Łąki. Lasy. I bagna. Są miejsca, do których dotrzeć można tylko zimą, gdy mokradła skuje lód. Ludzie są mili, usłużni. Pytają, czy pomóc. Żyją powoli. Chętnie opowiadają. Starzy umierają, a miasto zabiera młodych. Próchnieją domy.

Wie pan do kogo należy ta chata?
Tak. Mieszkam tu od urodzenia, dwa domy dalej, po sąsiedzku. Stoi zawalona już ze dwa lata, aż żal patrzeć. Starzy pomarli, zostało ośmioro dorosłych dzieci. Wszystkie skłócone, porozrzucane po świecie, nikt ze sobą nie rozmawia. Gdyby zgoda była w rodzinie, to pewnie byłoby inaczej, a tak… Teraz to tu jest melina. Siedzą i piją. O, niech pani zobaczy, piwo leży, jeszcze zamknięte. Perła. Ktoś sobie zostawił na później…
Nikt nie zabrał obrazu?
Jeden syn przyjechał tu ze dwa razy, pochodził po podwórzu, popatrzył i pojechał, a obraz zostawił. Myśmy tu już wszyscy we wsi myśleli, żeby zabrać, ale jak to tak, nie wypada, żeby obcy pamiątki rodzinne brali.

Chałupa stoi przy samej drodze. Zostały tylko dwie zbite z desek ściany, murowany komin i fragment dachu. Resztę zabrała przyroda. Przerosła chałupę na wylot, zawłaszczając, wydzieloną kiedyś ludzką ręką, przestrzeń. Na ścianie nadal wisi obrazek – pamiątka Pierwszej Komunii Świętej. Atrament dawno wypłowiał i widać już tylko wgłębienia wyżłobione stalówką, zbyt niewyraźne, by odczytać napis. Poniżej makatka w kolorowe pasy i… próchno.

Kilka kilometrów dalej, w środku lasu, przysiadła mała osada złożona z czterech zagród. Jedna wyraźnie odsunięta od pozostałych. Zapomniana. Dwie stodoły, budynek gospodarczy, suszarnia chmielu i otynkowany dom. W oknach firanki. Gałęzie dzikiej róży pukają miarowo w szyby, próbując wedrzeć się do środka. W obejściu przerdzewiałe garnki wgryzają się w ziemię. Zarośnięte krzakami wejście i odcięta linia energetyczna straszą bezdomnością.

Będzie z pięć lat, jak gospodarstwo stoi opuszczone. Syn przyjechał, miał sprzedać, ale jakoś to wszystko stanęło nie wiadomo czemu. Ja tam ciekawski nie jestem, to nie pytam, ale ze dwa lata temu przyjechali tu jacyś ludzie nagrywać dźwięki do gier komputerowych. Kilka dni chodzili ze sprzętem po zagrodzie. Mówili, że stare domy śpiewają.

Wnętrze chałupy zastygło w bezruchu. Jakby ktoś wyszedł z niej w pośpiechu, zostawiając za sobą wspomnienia. Na parapetach leżą obrazy, zdjęcia, stare gazety i lampki na choinkę. Na jednym z nich stoi krzyż. Przewraca się z hukiem, gdy przypadkiem trącam go ręką, podnosząc zardzewiały budzik. Wskazówki zatrzymały się na godzinie dziewiątej. W spiżarni kurzą się weki. Na ścianach wiszą wiązanki zasuszonych ziół i kwiatów, poświęconych na Matki Bożej Zielnej. Szafa, dwa łóżka, kilka krzeseł, powleczone pajęczyną żyrandole… Skrzypią drewniane deski na podłodze, grubo pokryte warstwą, odpadającego z sufitu, tynku. Rzężą stare sprężyny. Gwiżdże uwięziony w kominie wiatr. Gdy próbuje się wydostać, wpada wprost do pustej butelki na kuchennym stole, mijając talerze, sztućce i kubki z niedopitą herbatą. Podrywa leżące obok zdjęcie dziewczynki w komunijnym stroju, które po chwili opada lekko na białą porcelanę. Cały dom śpiewa, opowiadając swoją historię.

Możemy zajrzeć do środka?
To nie moje, ale popatrzeć zawsze można, krzywda się nikomu od tego nie stanie.

Na zbitej z desek prowizorycznej ławce, siedzi pomarszczona kobieta w chustce na głowie. Uśmiecha się bezzębnie trochę do nas, a trochę w przestrzeń, do czasów, gdy w chacie było życie. Puste oczodoły okien patrzą w dal niewidzącym spojrzeniem. Zza rogu wybiega czarno-biały kundel z podkurczonym ogonem i położonymi po sobie uszami. Ujada wściekle, jakby rzadko widywał obcych.

– Cicho, cicho Burek, to swój.

Pies nieruchomieje pod miękką dłonią staruszki. Wyciąga się u jej stóp. Już nie szczeka. Wciąż patrzy na nas nieufnie, jeżąc grzbiet. Zerkam w jego stronę, zbliżając się do chaty. Zupełnie nie przypomina poczciwego Burka z wierszyków dla dzieci.

Samotnych domów jest na Polesiu wiele. Mieszkają w nich opuszczone sprzęty domowe, dziurawe czajniki, wyszczerbione talerze, zardzewiałe sztućce. I święte obrazy. W każdym po kilka. Wiszą na ścianach, nad drzwiami i nad łóżkami. Leżą na stołach i parapetach. Blakną i niszczeją…

Po szutrowej drodze jedzie duży samochód. Zatrzymuje się na wysokości samotnej, stojącej na odludziu, chaty. Przez chwilę nie widać nic, tylko tumany unoszącego się w powietrzu kurzu. Gdy pył opada, wyłania się z niego napis: Straż Poleskiego Parku Narodowego. Dwaj mężczyźni w mundurach przyglądają nam się podejrzliwie, po chwili odjeżdżają jednak w kierunku pierwszych zamieszkanych zabudowań. Chata próchnieje.

zdjęcia: Rafał Grabarczyk
okładka: Rafał Grabarczyk