Jesień przyszła jakoś nagle tego roku. Bez zapowiedzi. Trochę zmieszana, bo niezaproszona. Pachniała mchem i palonymi liśćmi. Chciała zapukać do drzwi samotnej chaty, ale nie zdążyła. Gdy tylko dotknęła kołatki, wypadł z niej wiatr i pognał w pole. Przysiadła więc na progu fioletem wrzosów i szybko zasnęła…
Było już prawie ciemno, gdy otworzyła oczy. Rozejrzała się dookoła i zamarła, zabarwiając liście klonu krwistą czerwienią. Świat wyglądał zupełnie inaczej. Groźniej. Poczuła ukłucie w klatce piersiowej, od którego zakręciło jej się w głowie, oparła się więc o zmurszałą ścianę, zostawiając na niej ślady szronu. Chata zaskrzypiała starością. Jesień wstrzymała oddech. Kątem oka zobaczyła ciemną postać, wspinającą się na dach po spróchniałej drabinie…
Mężczyzna powiesił księżyc na sinym niebie. Wyjął z płaszcza pajęcze sieci i rozciągnął je na kominie. Wysypał z worka krzyk nietoperzy. A potem długo i dokładnie malował wykrzywione cienie. Gdy skończył, zaśmiał się głośno. Nieludzko. Zwierzęcym, dzikim śmiechem, od którego kurczy się serce.
Jesień zadrżała lekko, wciskając się w ścianę. Mimowolnie zajrzała przez okno. Na podłodze spały spokojnie opowieści. Małe i duże. Niedawne i bardzo sędziwe. Uśmiechnęła się łagodnie, odwracając się w kierunku stojącego za nią mężczyzny w ciemnym płaszczu. Spojrzała prosto w jego wielkie oczy.
– To tylko Strach – pomyślała i weszła do środka.