Na przełomie 2015 i 2016 roku Joanna Piekarska odwiedzała, raz w tygodniu, Areszt Śledczy w Warszawie-Białołęce. Spotykała się z osadzonymi – mężczyznami – rodzicami, którym opowiadała bajki.
Joanna Piekarska: Wiecie jak wchodzi się do zakładu karnego albo aresztu śledczego? Mija się zakratowane drzwi, prowadzące do specjalnej śluzy, gdzie wszystkie osobiste rzeczy są dokładnie sprawdzane. Trzeba oddać telefon i dowód osobisty. Potem odsuwa się kolejna krata. Zanim dotarłam do świetlicy, w której znajdowali się osadzeni, musiałam pokonać ich bardzo wiele.
Wbrew pozorom te kraty to tylko cienka czerwona linia, na której balansujemy każdego dnia. To ona pozwala nam myśleć, że jesteśmy tak różni, że nie może być między nami nici porozumienia. Daje złudne poczucie odrębności dwóch światów. Ulotną pewność, że nasze środowiska nigdy się nie przenikną. Któregoś dnia ciężar może jednak rozłożyć się nierównomiernie. Nie utrzymamy pionu. Kręgosłup pęknie z wielkim hukiem, a wiotkie ciało osunie się w dół. Upadnie. Po drugiej stronie czerwonej linii.
Joanna Piekarska: Pamiętam wiele historii, opowiadanych przez strażników więziennych, w których silnie utożsamiali się ze swoimi podopiecznymi. W ich życiu wielokrotnie zdarzały się sytuacje, w których niewiele brakowało, aby znaleźli się po drugiej stronie krat. Mam podobny sposób myślenia. Nie czuję, żebym zrobiła coś, za co powinnam tam trafić, ale przecież w gruncie rzeczy to wcale nie jest takie trudne.
Można zaryzykować stwierdzenie, że jest banalnie proste, jeśli za punkt wyjścia weźmiemy zwykłe ludzkie słabości. Jedno piwo, po którym można jechać samochodem, bo jest się trzeźwym. Jedna doniczka rzucona, w złości, w głowę niewiernego męża. Jeden cios wymierzony w pierś napastnika. Jedno pchnięcie, w defensywie, na kant drewnianego stołu. Czy mamy prawo bronić się za wszelką cenę? Nawet zdrowia i życia naszego oprawcy? Jak daleko można posunąć się, będąc pod wpływem silnych emocji? To nie takie trudne zabić kogoś.
Joanna Piekarska: Nieobce są mi historie kobiet, dręczonych i poniżanych przez swoich bliskich, które broniąc się popełniają zbrodnię. Znam dramatyczne sytuacje, spowodowane nieszczęśliwym wypadkiem, brakiem rozwagi czy tragicznym zrządzeniem losu. Im dłużej zastanawiam się nad tym, tym bardziej jestem przekonana, że ludzie, z którymi poszłam pracować, nie różnią się ode mnie. Jest dziedzina życia, dla mnie najważniejsza, w której jesteśmy wręcz identyczni – rodzicielstwo. Ciężko będzie mnie przekonać, że osadzeni nie kochają swoich dzieci, że nie tęsknią za nimi i że nie chcieliby być sprawnymi rodzicami. Wierzę, że życzą im dobrze. Jestem przekonana, że chcą, by odnosiły sukcesy.
W ich oczach nierzadko pojawiają się łzy na myśl o utraconym kontakcie z dziećmi albo uśmiech, gdy przywołują w pamięci ich twarze, które pewnie wyglądają już inaczej. Trudno utrzymać jakiekolwiek relacje, gdy ma się do dyspozycji kilkadziesiąt minut kontaktu telefonicznego miesięcznie i to w najlepszym przypadku, jako nagrodę za dobre sprawowanie. To dla nich zdecydowanie za mało. Przede wszystkim za mało dla ich dzieci, by mogły poczuć się kochane. One też potrzebują autorytetów, którymi w sposób naturalny są rodzice. Niełatwo jest jednak odbierać jako wzór człowieka, którego społeczeństwo osadziło, bo uważa się przez niego zagrożone.
Joanna Piekarska: Ta ocena być może jest słuszna. Nie polemizuję z tym, zwłaszcza, że nie na tym polegała moja rola. Przyznam uczciwie, że wolałam nie wiedzieć za co panowie zostali osadzeni, nigdy więc o to nie pytałam. Czasami mówili sami. Nie było łatwo pracować z tą świadomością, a jeszcze trudniej uniknąć oceny. Starałam się skupić wyłącznie na ich relacjach z dziećmi, bo przecież pracowałam z rodzicami, a nie z więźniami. Książki były bardzo ważne w tych spotkaniach. Zwłaszcza publikacje dla najmłodszych wzbudzały ogromne zainteresowanie. Jeden z panów przerysowywał je i przekazywał współosadzonym, żeby jak najwięcej dzieci mogło z nich skorzystać. Najważniejsze były jednak rozmowy, w których byłam z nimi bardzo szczera, mówiąc o swoich doświadczeniach jako rodzica. Dyskutowaliśmy o tym, jak dużo wspólnych tematów do wymiany myśli, także tych trudnych, daje literatura. Wystartowaliśmy od baśni, bo wydawało mi się, że każdy człowiek zna ich treść z dzieciństwa. Zawsze na początku spotkania wymieniałam tytuł utworu, o którym mieliśmy rozmawiać i pytałam czy jest im znany. Pewnego razu jeden z osadzonych – młody chłopak odważył się i powiedział: ja nie znam, bo mnie nigdy w życiu nikt nie opowiadał bajek. Zaskoczyła mnie reakcja dojrzałego mężczyzny, który mocnym głosem zakomunikował: to ja ci dzisiaj opowiem. To było bardzo przejmujące. Największe emocje wzbudził jednak „Czerwony Kapturek”, a szczególnie jego interpretacja psychoanalityczna Bettelheima.
Jesteśmy w miejscu gdzie przestępcy, popełniający wykroczenia przeciwko dzieciom, są najgorzej traktowani przez współosadzonych. Często kara pozbawienia wolności jest niczym w porównaniu do represji ze strony współwięźniów. Żadna zbrodnia nie jest tak piętnowana, jak nadużycia względem najmłodszych. Historia małej dziewczynki, wykorzystanej przez wilka, musiała więc zrobić wrażenie.
Joanna Piekarska: Wzburzenie było widoczne na każdej twarzy. Przyznałam, że „Czerwony Kapturek” jest baśnią wyjątkowo ważną dla mnie i że mam jego podobiznę wytatuowaną na plechach. Gdy spytali dlaczego, odpowiedziałam, że jest mi zbyt trudno o tym rozmawiać. Wszyscy zaoferowali mi jakąś pomoc. To było jedno z najbardziej wzruszających doświadczeń. Czułam, że robią to z troski.
Historie życia osadzonych pełne są motywów, związanych z pochodzeniem z patologicznych rodzin. Dużo w nich rozczarowań, przemocy, nieprawidłowych relacji z bliskimi. Brak w nich właściwych wzorców, pomocnej dłoni. Może gdyby mieli w dzieciństwie dobre domy i była w nich kształtowana świadomość pewnych wartości, ich życie potoczyłoby się zupełnie inaczej?
Joanna Piekarska: Na początku trochę baliśmy się siebie nawzajem. Oni sądzili, że chcę ich resocjalizować, manipulować nimi i klasyfikować ich według przyjętych społecznie norm. Ja myślałam, że wiem z kim mam do czynienia i że tych ludzi należy się bać. Dziś myślę inaczej.
Moment, w którym przez czarne, mroczne wyobrażenia o osadzonych przebija się światło, bywa trudny. Częściowo z powodu poczucia wstydu, że ocenianie przychodzi nam zbyt łatwo, wręcz naturalnie. W dużej mierze z racji niedowierzania, że można być jednocześnie więźniem i kochającym rodzicem. Czasem ze względu na brak akceptacji dla nieposzanowania norm społecznych. Kiedy indziej z powodu deficytu pokory względem własnej kruchości. Przede wszystkim na skutek strachu, że w gruncie rzeczy jesteśmy bardzo podobni. I czasami tylko przypadek decyduje o tym, po której stronie czerwonej linii spadniemy.
W tej samej serii:
Dokąd idziesz Czerwony Kapturku?
Dziecko w świecie baśni
tekst: Karolina Grabarczyk i Joanna Piekarska
redakcja: Karolina Grabarczyk
okładka: Rafał Grabarczyk
rysunki: Nika Jaworowska-Duchlińska