Koziara Tararara

Jarosław Koziara obsługuje wszystkie lubelskie festiwale artystyczne. Od lat współpracuje z zespołem Voo Voo oraz Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy. Nigdy nie szuka roboty. W jego życiu wszystko działa na zasadzie domina. Jedna sytuacja prowokuje drugą, dlatego zajmuje się wieloma dziedzinami sztuk wizualnych. Tworzy scenografie do widowisk, wydarzeń plenerowych i telewizyjnych, sztuk teatralnych oraz koncertów. Projektuje okładki płyt, plakaty i wnętrza. Wykłada na Uniwersytecie Marii Skłodowskiej-Curie w Lublinie. Ma umiejętność narzucania swojej woli, ale studentom każe szukać własnych środków wyrazu. Nie umie i nie chce dopasowywać się do innych. Ze sztuką wychodzi w teren. Do ludzi.

Scenografia:

zdjęcia: koziara.art.pl

Okładki płyt:

Plakaty:

Wnętrza:

zdjęcia: koziara.art.pl

Landart Festiwal

W lipcu 2018 roku odbyła się 8. Edycja Festiwalu Sztuki Ziemi – Landart Festiwal, której organizatorami są Fundacja Latająca Ryba (Jarosław Koziara i Barbara Luszawska) oraz Urząd Marszałkowski Województwa Lubelskiego.

Na Podlaski Przełom Bugu co roku zjeżdżają się artyści z różnych stron świata, by zostawić po sobie, poświęcone temu miejscu, dzieła sztuki w formie plenerowych wystaw fotograficznych, imprez, warsztatów, a przede wszystkim wielkogabarytowych instalacji zrealizowanych, pod różnymi hasłami, w okolicznościach przyrody. Na łące, przy drodze, czy w polu. Stoją tam potem rok, dwa, trzy, czasem pięć.  Albo je ktoś zniszczy, ukradnie albo nie. To nie ma znaczenia. Liczy się ambitna sztuka, zrealizowana w głębokiej prowincji, której bohaterem jest natura. Do tej pory festiwalowe wydarzenia odbyły się w okolicach Janowca, Horodyszcza, Kazimierza Dolnego, Józefowa, Zwierzyńca, Wąwolnicy, Starego Bubla, Bubla Łukowiska, Janowa Podlaskiego i Bubel-Granny oraz w Roztoczańskim Parku Narodowym.

Tegoroczne obchody odwoływały się do pierwotnej sztuki świętowania, jaką nasi przodkowie czcili deszcz, udane plony, zakończenie wojny, czy wejście w dorosłe życie. Wszystko, co nie było codziennością, było świętem, które domagało się uszlachetnienia niezwykłą formą przekazu: tańcem, śpiewem, gestem, ubiorem. Rytm codzienności przeplatał się w naturalny sposób z cyklem świętowania. Idąc w parze ze  zmiennością pór roku jednoczył społeczeństwa, łącząc człowieka z jego wymiarem duchowym. Pierwotne widowiska, obrzędy i rytuały były świętami wdzięczności, radości i pokoju, daleko odbiegającymi od dzisiejszych celebracji szeroko rozumianego konsumpcjonizmu. Wszystko miało swoje miejsce i swój czas.

Jarosław Koziara: To naprawdę wygląda całkiem inaczej niż w galerii sztuki, gdzie sytuacja jest z góry zdefiniowana. My wchodzimy w ludzi, którzy są na to zupełnie nieprzygotowani, w przestrzenie, którymi gospodarują. Interesuje mnie pewien rodzaj wrzuty, bycie na miedzy, pomiędzy sztuką, a codziennym życiem. Nie lubię wyświechtanych miejsc, wchodzę do człowieka na pole i mówię: chcę tu panu zrobić rybę. Większość traktuje mnie jak wariata, więc spokojnie tłumaczę jak będzie to wyglądało, mówię, że zapłacimy za szkody i zaczynają się wkręcać, dorzucają własne pomysły i dobrze się bawią. Zrobiliśmy kiedyś instalację na polanie Roztoczańskiego Parku Narodowego. Gajowy powiedział mi potem: panie, ja do galerii nie pójdę, bo się wstydzę, że nic nie rozumiem, ale jak mi pan takie coś postawił przed oknem, to codziennie rano wyjdę, popatrzę, sfotografuję. Jak słyszę takie opowieści, to serce się raduje, że można tworzyć rzeczywistość, która w zasadzie niczemu nie służy, taki bonus, z którym ludzie muszą coś zrobić, zastanowić się.

zdjęcia: koziara.art.pl

ZOOM. Lubelski Informator Kulturalny

Lubelski Informator Kulturalny istnieje od 2004 roku. Powstał, by promować lokalne wydarzenia kulturalne i aktywować ich potencjalnych odbiorców. Przez lata formował się  i rozciągał, aż pomieścił, oprócz suchych faktów, sporą ilość recenzji i felietonów, których z każdym rokiem przybywa. Redakcja miesięcznika z założenia nie cenzuruje części publicystycznej, zostawiając autorom wolną rękę w doborze tematów i ich realizacji.

Jarosław Koziara: Mam w „Zoomie” swoją rubryczkę, do której piszę od szesnastu lat. Robię sobie jaja z radnych, punktuję ich głupie pomysły, było więc już sporo afer z tego tytułu. Podawano mnie do sądu, zbierano posiedzenia Rady Miasta, ale jakoś się to kręci, bo wszyscy zaczynają czytać ZOOM’a od Koziary. Są ciekawi, co tam znowu wysmażyłem, a ja mam z tym dobrą zabawę. Poza tym, dzięki temu, ocalone od zapomnienia są pewne opowieści, których nigdy bym nie napisał, gdyby nie „ZOOM”, planuję wydać je w formie zbioru felietonów.

Kokoryny. Opowieści dziwnej treści

„Kokoryny” to sprężyna, która rozkręciła się od Voo Voo, ale zaczęło się od logopedki i terapeutki Ali Muchy oraz jej podopiecznych – niepełnosprawnych umysłowo uczniów Zespołu Szkół Specjalnych nr 11 w Krakowie, którzy, przez trzynaście lat, tworzyli swoje opowieści jako odpowiedź na nudę codziennych ćwiczeń artykulacyjnych. Zamiast powtarzać cudze teksty, pisali własne, które rosły wraz z nimi, stając się remedium na frustracje okresu dojrzewania, skupiającym różne, często skrajne emocje.

Ala Mucha pokazała opowiadania Romkowi Zańce ze Szczecina, prowadzącemu galerię „Pod Sukniami – Fabryka Doznań”, koncentrującą się na pracy z osobami niepełnosprawnymi w dwóch kierunkach: wystawienniczym i warsztatowym.

Romek Zańko wydał między innymi kalendarz „Z Gołymi Babami, czyli kobieta w czystej postaci, albo opowiadania przygodowe” stworzony we współpracy z kilkoma podopiecznymi. W kalendarzu znalazły się dwadzieścia cztery miniopowiadania i sześćdziesiąt sentencji. Duży wpływ na ostateczny wygląd kalendarza miał Mateusz Chamera – młody mężczyzna z zespołem Downa, który bardzo często się zakochiwał. Zdarzało się, że i kilka razy dziennie. Sentencja jego autorstwa: Tyle miałem kobiet, a one o tym nie wiedziały stała się jedną z bardziej znanych, wśród entuzjastów „Gołych Bab”, powiedzeń.

Ala Mucha trafiła pod dobry adres. Zańko pokazał opowiadania jej podopiecznych Wojciechowi Waglewskiemu. Akurat zbliżał się koncert Voo Voo. Zespół grał swoje kawałki, przeplatając je „bajkami” dzieci. Publiczność leżała ze śmiechu. Dopiero na koniec Waglewski powiedział do mikrofonu, że to były opowiadania niepełnosprawnych młodych ludzi. Wszyscy byli zaskoczeni. Voo Voo zaczęło się tym bawić.

Jarosław Koziara: Jeździłem z nimi w trasę z różnych powodów, no i zaczęliśmy ze sobą gadać cytatami z opowiadań: „Pozdrawiam wszystkich chłopaków i życzę dużo pozdrowień”. Robiliśmy sobie jajca, a w pewnym momencie pojawił się pomysł, by zrobić z tego jakąś formę teatralną i puścić w świat. W tle rozmyślań pojawił się dość uniwersalny reżyser Piotr Cieplak. Waglewski pokazał opowiadania Janowi Peszek i Maryśce Peszek, którzy są doskonali, jeśli chodzi o otwartą formę. Ja skleiłem to wizualnie i dramaturgicznie i powstał spektakl „Muzyka ze słowami”.

Premiera odbyła się w Teatrze Osterwy w Lublinie. Spektakl okazał się strzałem w dziesiątkę, wywołującym silne emocje. Artyści jeździli z nim później po całej Polsce. Wszędzie gdziekolwiek się pojawiali przyjmowani byli entuzjastycznie. W Teatrze Studio w Warszawie wśród widzów obecni byli autorzy tekstów, którzy krzyczeli w kierunku sceny: To ja! To moje opowiadanie! Super! Spektakl nagle ożył. Ludzie płakali ze śmiechu i ze wzruszenia. Całość zarejestrowano i wydano płytę w pięciuset egzemplarzach.

W 2005 roku ukazała się książka „Kokoryny, czyli opowieści dziwnej treści” w opracowaniu graficznym Jarosława Koziary i Piotra Wysockiego, wydana przez Koziara Tararara – Jarosław Koziara.

Jarosław Koziara: Mieszkałem w legendarnym akademiku Dziekanka na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, który skupiał studentów Akademii Teatralnej, szkoły muzycznej i ASP. Skrzyknięcie tych trzech światów: aktorskiego, muzycznego i plastycznego na poziomie dorastania studenckiego to był świetny pomysł. Siedzieliśmy na korytarzach, piliśmy wódkę i wspólnie spędzaliśmy czas. Był wśród nas malarz Krzysztof Kokoryn. Waglewski kupował później od niego obrazy i tak mu się spodobał rytm tego nazwiska, że opowiadania nazwał Kokorynami.

„Kokoryny. Opowieści dziwnej treści”:

„Opowieść szósta” Krzysztof Nogieć

Bawiłem się kiedyś zapałkami i nagle podpaliłem dom. Najpierw
zapaliły się ubrania, a potem słodycze. Zadzwoniłem po Straż Pożarną
i przyjechali za minutę. Dobry czas mieli. Dzwonią do drzwi, otwieram
i okazało się, że afery narobiłem, bo to nie była Straż Pożarna, tylko
Zorro. Widać źle mnie połączyło. No więc Zorro podchodzi do mnie,
Powiewa czarną peleryną i pyta: – Czemuś mnie wzywał? – Panie Zorro.
– mówię mu – dogadajmy się jakoś, tu się przecież pali i pokazałem mu
palcem. Zdziwił się i znowu zaczął mnie wypytywać: – A jak to się
stało? A ja musiałem mu tłumaczyć, że to nie moja wina, bo skąd
miałem wiedzieć, że uda mi się podpalić dom. – Ach tak – powiedział –
chłopczyku nie baw się więcej zapałkami, dobrze? No i wreszcie wziął
się do gaszenia. Wyjął gaśnicę z kieszeni i zgasił ogień. – Panie
Krzysztofie, przepraszam, że tak na pana nakrzyczałem, ale już taki
jestem zimny drań… Morał z tej opowieści jest taki:
1.
Nie baw się zapałkami, dziecino dopóki rodziców nie ma w domu.
2. Jak już dzwonisz po pomoc, to lepiej do Straży Pożarnej, bo Zorro
za dużo gada.

zdjęcie: Rafał Grabarczyk

OT KOT

Andrzej Kot przygotowywał się do pięćdziesięciolecia twórczości. Nie miał wtedy jeszcze autorskiego albumu z prawdziwego zdarzenia. Publikacje o jego działalności w fachowej prasie polskiej i zagranicznej oraz książka artystyczna „Prawdziwa cnotka nie boi się kotka” Andrzeja Urbańskiego i Andrzeja Matyni, nie wyczerpywały tematu. Chodziło przecież o „Jędrusiową Biblię”, wolumen, który pomieści jego wieloletni artystyczny dorobek.

Jarosław Koziara: Mówię: chłopie, najwyższa pora, trzeba ci zrobić album! Jędruś całkowicie mi w tym naszym przedsięwzięciu zawierzył. Dostawałem od niego masę prezentów, gdy zacząłem pracę nad książką miałem tego naprawdę mnóstwo, trzeba było oddzielić ziarno od plew. Wiadomo przecież, że nie każde dotknięcie ręki artysty jest genialne. Wymyśliłem sobie klucz i zacząłem układać katalogi: faceci z brodą, barany, flora, koty, słoneczka, potem z każdej kupki wybrałem te najlepsze.

Zaczęło się od spotkania z decydentami Lublina. Koziara dostał obietnicę, że miasto wesprze finansowo inicjatywę, ale na tym się skończyło, bo nie wykluł się budżet. Trzeba było wdrożyć plan B. Prace Kota, wydrukowane w formacie B1, miały same zarobić na album. Sprzedaż szła jednak umiarkowanie.

Jarosław Koziara: Ktoś mi powiedział, że jest taki drukarz z urodzenia. Zrobiłem makietę książki i pognałem do drukarni. Facet jak to zobaczył, to zwariował, zaczął dorzucać własne pomysły, zaczęliśmy kombinować: tu sito, tu offset, tu jakaś bibułka. W między czasie kupiłem sobie książkę „Sto widoków Edo”, w której był jednostronny druk, zaczęliśmy więc szukać odpowiedniego papieru. Odjechałem na temat ekonomii, powiedziałem, że robimy to na maksa, nie ma możliwości, żebyśmy na czymkolwiek oszczędzali. Dorzuciliśmy film, więc musiałem kupić licencję, potem kopertka, pudełeczko. Koszty rosły… no i dojechaliśmy do takiego momentu, że nie ma artysty w Polsce, który ma taki album jak Jędruś.

Książka „OT KOT – Andrzej Kot” ukazała się w 2016 roku. Jego premiera odbyła się w pierwszą rocznicę śmierci artysty w Domu Słów. Prezydent Miasta Lublina ufundował stypendium, które pokryło część kosztów wydania albumu już po jego wydrukowaniu.

Jarosław Koziara: Szczególnie na tym nie straciłem, zyskać też nie zyskałem, ale wprowadziłem inną jakość, postawiłem Kota tą poligrafią na bardzo ekskluzywnym poziomie. Brakło mi tylko momentu, który sobie wizualizowałem: daję mu do ręki album i widzę, jak mu się zaświeciły oczka, wstaje, chodzi po pokoju i drapie się po głowie… Rachunek ekonomiczny nie ma znaczenia.

zdjęcie: Rafał Grabarczyk

Sen o mieście

Lublin ścigał się z innymi miastami o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury. Ostatecznie wygrał Wrocław. Wielu twierdziło, że niesłusznie. Mówiło się, metaforycznie, o podstawionym koniu, który z góry miał wygrać gonitwę. Atmosfera zgęstniała i zaczęła wydzielać niepokojącą woń. Z tego wszystkiego zrodził się niecny plan, żeby pokazać wszystkie miasta, które brały udział w rywalizacji. Każde z nich miało znaleźć własny pomysł jak zaprezentować się we Wrocławiu. Akcję nazwano Koalicja Miast.

Lublin zainstalował się na ul. Szajnochy, nad którą zawisło czternastometrowe, zaprojektowane przez Jarosława Koziarę, słońce. Przez cztery kolejne wieczory para sztukmistrzów – ona tańcząca na szarfie, on chodzący po linie odgrywali najważniejsze epizody z historii miasta. Sztuka nowego cyrku, ubrana w charakterystyczną scenografię Koziary, z muzyką lubelskiego kompozytora Rafała Rozmusa narobiła zamieszania. W mediach pojawiły się komentarze internautów zrzucające Wrocław ze stołka Stolicy Kultury.

Widowisko teatralne, przeniesione w skali jeden do jeden z Wrocławia, prezentowane było potem w Lublinie w ramach obchodów siedemsetnych Urodzin Miasta Lublin w 2017 roku i w ramach „Lublin 1918-2018. Inspiruje nas wolność”.

Jarosław Koziara: Jak opowiedzieć ludziom siedemsetletnią historię miasta w czterdzieści pięć minut? Da się, trzeba sobie tylko znaleźć odpowiednie obrazki, taka licencja poetica, wyimki z rzeczywistości.

Koziara Tararara

Firma i wydawnictwo artysty działają pod nazwą Koziara Tararara – Jarosław Koziara. Choć mają pełną podstawę prawną, NIP i REGON, a wykonywane „usługi” realizowane są profesjonalnie i na czas trudno traktować je do końca poważnie…

Jarosław Koziara: Mieszkałem wtedy w internacie Technikum Pszczelarskiego w Pszczelej Woli dwanaście kilometrów od Lublina. Mój wychowawca miał do mnie bardzo ambiwalentny stosunek: bardzo mnie lubił, a jednocześnie szczerze nienawidził. Pewnie dlatego, że bez przerwy go punktowałem i robiłem sobie z niego jaja: panie profesorze ma pan rozpięty rozporek, panie profesorze wystaje panu koszula ze spodni itd.  Kiedyś jakiejś pannie zginął portfel, nastąpiła prosta dedukcja: jak komuś giną pieniądze, to znaczy, że ktoś inny poleciał sobie kupić za nie wódkę. Pech chciał, że ja akurat wtedy rzeczywiście pojechałem do Lublina kupić wódkę, tyle, że za swoje. Wychowawca zaczaił się w krzakach i czekał na ofiarę. Idę sobie jak gdyby nigdy nic, a on wyskakuje z krzaków i wrzeszczy: Koziara Tararara! Tak mi się to spodobało, że jak otworzyłem działalność gospodarczą, to nazwałem ją Koziara Tararara. Jest z tym kupa śmiechu, bo jak biorę fakturę na paliwo na stacji benzynowej i podaję nazwę firmy, to zazwyczaj słyszę: niech pan sobie nie robi jaj!

***

Zdjęcia ze strony koziara.art.pl zostały opublikowane za zgodą Jarosława Koziary.

Okładka tekstu: Rafał Grabarczyk