Idzie zima. Przyszedł Mróz

 „Wiesz co, kurwa, nie wiem co teraz się z tymi dziećmi dzieje. Siedzę sobie wczoraj w domu przy biurku, kurwa, rysuję, ona siedzi w łóżeczku czy w wózku, i nagle słyszę, jak mówi: tatuś, miś, kulwa, upadł. Powiedz mi, kurwa, skąd to dziecko zna takie słowa?”(Daniel Mróz).

Podobno pięknie kurwował. Potrafił nawet pojedynczy wyraz przedzielić kurwą. Wszyscy znali jego „fantazyjną, uliczną łacinę”. I kreskę, którą wykiwał partyjnych decydentów, tworząc przy okazji niepowtarzalne oblicze „Przekroju”.

Skąd Mróz wziął się w redakcji? Marian Eile, redaktor naczelny tygodnika, prowadził również Katedrę Scenografii na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Wśród jego słuchaczy był późny powojenny student, który był jakiś inny. Rysował inaczej. Eile ściągnął go do redakcji „Przekroju” w 1951 roku, jako rysownika, który szybko stał się etatowym grafikiem i współtwórcą szaty graficznej pisma. Daniel Mróz był wtedy młody, wysportowany, przystojny i miał łagodny uśmiech. Ale była w nim też jakaś chropowatość, która nie pozwalała przylegać ściśle do redakcyjnego organizmu.

„Daniel funkcjonował w redakcji na swoich własnych prawach. Był, nie umiałem powiedzieć dlaczego, osobny. Przywilej artysty, który zresztą wszyscy prędko nauczyli się szanować” (Jan Błoński).

emotikon_mrozRedakcja „Przekroju” stworzyła jeden z głównych czynników kulturotwórczych, wytyczających trendy, w okresie PRL’u, tuż pod nosem socjalistycznej władzy, która uważała tygodnik za „drobnomieszczański i kosmopolityczny”. Precyzyjna kreska Mroza była nie tylko jego znakiem rozpoznawczym, ale i sposobem na ominięcie technologicznej ułomności ówczesnych drukarni. Kreskował wszystko. Nawet tła. Z cierpliwością przelewał na papier dziesiątki milimetrowych odchyleń, linijka po linijce, bo tylko czarna kreska wyglądała dobrze w druku. Z ubóstwa zrobił cnotę.

Poznałam Daniela Mroza dużo później. Na długo po jego śmierci. Pojawiał się w moim życiu stopniowo, powoli, trochę nieśmiało. Jakby nie chciał się narzucać. Zerkał z okładki archiwalnego numeru „Przekroju”, znalezionego u babci na strychu. Przewinął się przez czyjąś, zbudowaną na sentymencie do lat młodości, wypowiedź. Spadł, z półki w antykwariacie, razem z robotami Lema. Pomyślałam wtedy, że facet ma klasę nawet na tamtym świecie. Nie odpuszcza. Walczy o moją uwagę. Jest zawsze gdzieś obok, przygotowany na, najmniejszy nawet, przejaw zainteresowania z mojej strony, by podjąć interakcję. Ale nigdy nie przekracza magicznej granicy indywidualności, za którą każde z nas może pozostać sobą.  Spotykaliśmy się więc czasami. Nasza znajomość była dość powierzchowna, ale za to stała, stabilna, pewna. Może zbyt oczywista? Takie znajomości bywają niebezpieczne, bo usypiają czujność. Mają tendencję do przeradzania się w coś, czym w gruncie rzeczy być nie powinny, ciągłą potrzebę kontaktu.

Początkowo, Mróz był dla mnie tylko wirtuozem czarnej kreski skrupulatnie kreślonej, jedna obok drugiej, na białym tle. Obiektem, trochę może infantylnej, fascynacji podlotka dojrzałym mężczyzną, który „coś” potrafi. Aż odkryłam, że cały był sprzecznością.  Jednocześnie życzliwy i zgryźliwy. Dobroduszny i niespodziewanie wyniosły. Osiągalny i  zupełnie nieobliczalny. Troskliwy i gwałtowny. Staranny do przesady i kapryśnie nieuporządkowany. Trudny. Zrozumiałam, że w nieprzeciętnym artyście siedział skomplikowany człowiek, który deklarował ateizm, ale miał pretensje do Boga o dopuszczenie do okrucieństwa na świecie. Wymagał bezwzględnej uczciwości i odwagi, ale szybko wybaczał osobiste krzywdy. Traktował życie z powagą, ale i bluźnierczym humorem. Nie znosił wernisaży, a na zebraniach Grupy Krakowskiej siadał z tyłu i rysował koty, ale lubił rozmawiać z ludźmi. Człowiek, w którego trzeba się wgryźć, żeby zrozumieć jego twórczość. Zwłaszcza, że rysunek miał przykuć uwagę odbiorcy do problemów realnego świata poprzez humorystyczny dystans do grozy przedstawianego zdarzenia. Przypomnieć o złu poprzez słodko zagospodarowaną kreskę.

„Ta dwoistość widzenia wynikała bezpośrednio z jego charakteru – człowieka przytłoczonego na całe życie doświadczeniem lat wojny, a jednocześnie lirycznego, przysłaniającego tę dobrotliwość nader szorstkim sposobem bycia” (Łucja Mróz-Raynoch).

Podobno uwielbiał koty i stare automobile. Nigdy nie było nam dane o tym porozmawiać, ale patrząc na jego ilustracje, jestem skłonna w to uwierzyć. Żałuję, że nie widziałam Mroza, zatrzymującego się w podwórku, między kamienicami przy placu Szczepańskim i ulicy Reformackiej, by nakarmić rybami bezdomne czworonogi, choć robił to codziennie w drodze do pracy. Chciałabym móc zobaczyć jak pusta przestrzeń zapełnia się dziesiątkami jego kresek, wymienić kilka żartobliwych uwag na mało znaczący temat i zgubić się z nim na herbatę w okolicach Rynku. Ale nasza znajomość jest raczej milcząca, statyczna, pełna niedomówień. Czasami nużąca. Ciągle obecna, a jakby zatrzymana w czasie. Najważniejsze, że szczera i niewymuszona. Dla mnie ważna.

„Nigdy nie zapomnę mojego ostatniego spotkania z Danielem Mrozem (…). Jak mnie zobaczył ucieszył się i zatrzymał… Teraz co prawda Daniel nie wyglądał jak młody normański żeglarz, ale za to był jeszcze bardziej wizualnie oryginalny i malowniczy… Stał się z wiekiem całkiem siwy i miał długą, gęstą, białą brodę oraz długie siwe włosy (…)” (Adam Macedoński).

***

Ilustracje Daniela Mroza można obejrzeć na naszym koncie Pinterest.

Wszystkie, zamieszczone w felietonie, cytaty i ilustracje pochodzą z publikacji, dotyczącej wystawy „Rączki Daniela Mroza”, prezentowanej w Galerii Wydziału Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku, w związku z 7. Bałtyckimi Spotkaniami Ilustratorów.

 

tekst: Karolina Grabarczyk
okładka: Rafał Grabarczyk z wykorzystaniem grafiki Daniela Mroza