Takich oczu nie kupisz w sklepie z oczami

Rozmowa z Marcinem Perchuciem – aktorem teatralnym, filmowym, telewizyjnym i dubbingowym, współzałożycielem i współtwórcą Teatru Montownia, dziekanem Akademii Teatralnej w Warszawie.emotikon_ladny

Karolina Grabarczyk: Teatr Montownia istnieje od dwudziestu lat. W jakim kierunku zmierzacie?

Marcin Perchuć: W ciągu tych dwudziestu lat odbyło się czterdzieści premier, a nasze pomysły były zawsze mocno intuicyjne. Dominowała w nich chęć robienia spektakli, które przypadną do gustu przede wszystkim nam, w których sami będziemy chcieli zagrać. Uciekamy od misyjności i staramy się być po prostu dobrymi rzemieślnikami, ale nigdy nie lubiliśmy, gdy narzucano nam repertuar, więc jako młodzi dwudziestoletni ludzie, mieliśmy okres twórczego buntu przeciwko reżyserom. Robiliśmy wszystko sami, co było dość męczące, ale i kręcące zarazem, zwłaszcza, że niektóre z tych spektakli wyszły całkiem dobrze. Inne wręcz przeciwnie. Pewnie więc naturalną koleją rzeczy była całkowita zmiana punktu odniesienia. Stwierdziliśmy, że chcemy pracować wyłącznie z reżyserami (uśmiech). Obecnie jesteśmy na etapie równowagi, a więc czasem korzystamy z pomocy reżysera, innym razem pracujemy sami. Idziemy przed siebie, ale nie lubimy utartych ścieżek.

Gdzie, w Warszawie, można was spotkać?

Swoją stałą siedzibę, w budynku przedwojennej pływalni YMCA, mieliśmy jedynie przez dwa lata. Pozostałą część czasu przytulamy się do ludzi, którzy chcą nas przytulać, co nie jest bez znaczenia, bo okazuje się, że życzliwych nam osób jest całkiem sporo. Poczynając od pani Krystyny Jandy i Teatru Polonia, przez Pawła Łysaka i Teatr Powszechny, do Bartka Szydłowskiego i Teatr Łaźnia Nowa. Ostatnio pojawił się również Adam Sajnuk z Teatrem WARSawy.  Montownia przytula się, przylepia przy obopólnej, mam nadzieję, radości przytulanych i przytulających.

 „Calineczka” to mocno eksploatowany kulturowo tekst. Skąd ten wybór?

Z chęci stworzeniu tryptyku, czyli trzech, powiązanych ze sobą, spektakli. Zaczęło się od „Trzech Muszkieterów”, zrealizowanych pod batutą Giovanniego Castellanosa. Zakończyliśmy spektakl żartem, że zagramy „Quo vadis” i tak też się stało, choć wcześniej nie traktowaliśmy tego pomysłu poważnie (śmiech). Dotknęliśmy wielkiej literatury, wypadało więc  sfinalizować nasz projekt również wielką literaturą. Pojawił się wtedy nieco żartobliwy pomysł zajęcia się „Harrym Potterem”. Niestety, koszt praw autorskich znacznie przerósł nasze możliwości, przez chwilę zastanawialiśmy się więc nad „Henrykiem Garncarzem”, ale nikt by na to nie przyszedł (śmiech). Poznaliśmy wtedy białostocki teatr Papahema i zdecydowaliśmy się na połączenie teatru dramatycznego z lalkowym, a nasza uwaga skupiła się na wyborze bajki, ale opowiedzianej ewidentnie dla dorosłych i przetrawionej przez humor Montowniany. Bardziej współczesnej i głębszej.

Kim jest wasza Calineczka?

Dla każdego jest kimś innym. My widzimy ją jako dziewczynę, człowieka manipulowanego przez postacie, które spotyka na swojej drodze. Wcale nie jest grzeczna i ułożona, a już na pewno nie tak niewinna jak u Andersena. Jej przygody są momentami przerażające.  Zobacz jaki ciekawy, metaforyczny rym tworzy się w ten sposób: animowana lalka, która gra bohaterkę i animowana, czyli molestowana i zmuszana do różnych rzeczy Calineczka.

No tak, ale spektakl jest przecież bardzo zabawny. Dlaczego każecie widzom śmiać się z historii uwikłania małej dziewczynki w sprawy dorosłych?

Jako Montownia w ogóle uważamy, że najlepszym sposobem dotarcia do widza jest śmiech, takim językiem posługujemy się więc we wszystkich naszych spektaklach. Można mówić o różnych rzeczach, również tych trudnych, poprzez poczucie humoru, bo wtedy docierają one do widza na wielu płaszczyznach, uruchamiają jego wyobraźnię, skłaniają do przyjrzenia się bliżej temu, co uważa za oczywiste. Czasem okazuje się to tylko interesujące, a czasem także przerażające. Poza tym po prostu lubimy śmiać się jako teatr Montownia. Lubimy śmiać się z siebie, lubimy śmiać się z widza i lubimy śmiać się z widzem (uśmiech).

Budujecie obraz teatralny przy użyciu trzech kolorów: bieli, czerni i czerwieni. Symbolika?

Wiadomo, że jeśli cały świat jest czarno–biały, to wszystko co jest czerwone jest najistotniejsze na świecie. Tak trzeba na to patrzeć.

Scenografia jest bardzo burtonowa.

Rzeczywiście, sporo w tym Burtona. Ale to już  zasługa Pauliny Czernek – niesamowitej artystki, która potrafi zrobić coś z niczego i sama w sobie jest bardzo minimalistyczna. Nie jesteśmy plastykami, dlatego zawsze pracujemy z takimi ludźmi jak Paulina, którzy wynoszą spektakl na wyższy poziom.

Co jest clou postaci?

Zdecydowanie oczy. Widzimy w nich strach i prośbę o pomoc, możemy się w nich przejrzeć, wyczytać z nich bardzo wiele. Oglądamy świat Calineczki jej oczami, oceniamy intencje postaci, które spotyka. Lalka, którą widziałaś podczas spektaklu nie jest tą samą, którą zobaczyliśmy po raz pierwszy. Została uszyta bez oczu, nosa i piersi. To Paulina wymyśliła te wielkie oczy, zrobione z czterech warstw i specjalnie spreparowane, by grały, żyły, pokazywały emocje. Nie da się ich tak po prostu kupić w sklepie z oczami (uśmiech).

Nawiązanie do „Big eyes” Tima Burtona?

Na pewno. Paulina stworzyła cały świat wokół Burtona, a taka plastyka ma ogromny wpływ na widza. Uważam, że „Calineczka dla dorosłych” może być wstępem do twórczości tego reżysera od strony teatralnej, podobnie jak „Koralina” od strony filmowej.

Gdybyś miał wybrać jedną scenę, która ma dla ciebie szczególne znaczenie to…

…wybrałbym ostatnią, w której Calineczka siada na kolanach narratora, a widzowie słyszą głos płynący z góry: „był taki pan, który lubił opowiadać bajki”. Moment, w którym dziewczynka rozgląda się po sali przeszywa mnie strachem, bo wiem, że w dzisiejszym świecie, pod płaszczykiem bajki, fajnej opowieści, dzieją się straszne, okrutne rzeczy, o których nie tylko nie chcemy mówić, ale nawet wiedzieć, bo jest nam wygodniej. Nie musimy wtedy reagować.

 „Calineczka dla dorosłych” to dualizm w czystej formie. Spotkanie dwóch teatrów niezależnych, dwóch języków teatralnych – dramatycznego i lalkowego oraz dwóch pokoleń artystów.

Tak. Myślę, że to jest droga dla dzisiejszego teatru. Powinniśmy łączyć różne formy zamiast sztucznie je rozdzielać. Coś, co w Europie jest standardem, u nas zaczyna się dopiero pojawiać. Co prawda multimedia wchodzą do polskiego teatru, ale tylko poprzez  zestawienie ze sobą teatru tańca, teatru lalki i teatru aktora dramatycznego można dochrapać się naprawdę ciekawego języka. Jako dziekan Akademii Teatralnej będę zabiegał o to, by przybliżyć wydział lalkarski z Białegostoku do Warszawy, tak, aby jedni mogli czerpać od drugich. Nadchodzi czas płynności, wymiany i eklektyzmu, który zgrabnie połączony da bardzo dobry efekt.

Tak widzisz przyszłość teatru Montownia?

Piotrek Cieplak powiedział kiedyś, że jesteśmy grupą do zadań specjalnych, bo do żadnego innego teatru nie może przyjść z takim pomysłem, z jakim nie zawaha się przyjść do nas. Wypełniamy pewnie jakąś luczkę w kolorycie bogatego, teatralnego życia Warszawy. Szukamy odważnie, jesteśmy otwarci na nowości, ale z racji, wypomnianego już przez ciebie wieku, jesteśmy również coraz bardziej krytyczni w stosunku do siebie i naszej twórczości. Parę rzeczy jednak nam w życiu nie wyszło i bardzo dobrze, bo patrzymy teraz na świat szerzej. Wiemy, że wszystko ma swoje konsekwencje, jesteśmy wprawieni w bojach (śmiech).